UODMIENIEC NA KRZYŻNEM

 

     Pewnego lata, idąc Granatami w stronę Koziego Wierchu spotkaliśmy młodego człowieka. Ja tego typu ludzi nazywam po góralsku „uodmieniec” i szczerze nie lubię. Właściwie nikt ich nie lubi, chyba że inne uodmieńce. Już z daleka widać to po wyglądzie, ubraniu. Uodmieniec to człowiek, który wszystko robi po swojemu, nie uważa żadnych praw, żadnych zwyczajów, żadnych mądrości i zasad, tylko to, co sam wymyślił. Wszystko wie i robi lepiej i nie uznaje nikogo wokół siebie. Gdybym był bogiem zabijałbym uodmieńców zaraz po urodzeniu, zanim zdążą zrobić komuś krzywdę. Mówię komuś, bo przeważnie uodmieniec z każdej opresji wychodzi cało i to utwierdza go w przekonaniu, że ma rację, również bezpośrednio uodmieniec nie zagraża otoczeniu, ale tak to jest, że nawet popełniając samobójstwo zabije jeszcze niechcący paru tych, co chcą go dobić.

     Godzina była koło piętnastej, więc jeśli chodzi o Granaty to dość późno, bo najkrótszą drogą do schroniska jest około 3 godziny schodzenia. Do Zakopanego jeszcze 2 godz a przecież nie da się iść non stop. Na 5 godzin marszu po południu trzeba odpoczywać z godzinę. Ponieważ gościu szedł z mapą w ręku, znaczy niedoświadczony, w kierunku najtrudniejszego odcinka, do tego nie miał „obowiązkowego” jak na Orlą Perć wyposażenia i na dodatek szedł sam od razu uznałem, że powinienem trochę człowieka podregulować. Góry to nie promenada nad Wisłą, a Orla Perć to droga tylko dla najlepszych z lepszych.

     Wiecie, ludzie chodzący w ekstremalnych częściach Tatr stanowią jakby elitę skrzyżowaną z rodziną. Czujemy się odpowiedzialni za innych na szlaku, czujemy obowiązek pomagać sobie i dosłownie opiekować się mniej doświadczonymi, a w szczególnych przypadkach nawet czujemy się upoważnieni do tego, żeby opieprzyć kogoś do kogo dobre słowo nie dociera. Ja, z racji swoich uprawnień mam do tego obowiązek.

     Tak było i tu. Po normalnym powitaniu na które odpowiedział dość sucho zapytałem go dokąd zmierza. Odpowiedział dokładnie tak, jak powinien to zrobić uodmieniec, że nie moja sprawa, ale gdy zobaczył „blachę” trochę zmiękł i powiedział, że na Krzyżne i zejdzie do Pięciu Stawów Polskich.

-         człowieku – prawie krzyknąłem – czy ty wiesz, gdzie się znajdujesz i co planujesz?

-         Tak – dokładnie pokazał mi na mapie miejsce, gdzie staliśmy i Krzyżne – to nie więcej jak trzy kilometry

-         Trzy? Tak, ale to nie łąka, będziesz szczęśliwy jeśli przejdziesz te trzy kilometry w 5 godzin, a jeszcze masz 3 godziny zejścia, którego nie przejdziesz po ciemku.

Uodmieńca wcale to nie ruszyło, burknął coś w typie, że jest dorosły i nie potrzebuje żadnych nianiek i poszedł.

     Kiedy trzy godziny później doszedłem do schroniska w Pięciu Stawach uznałem za swój obowiązek powiadomić kierownika i zarazem dyżurnego GOPR – pana Krzeptowskiego – o całym zajściu.

     Ci, co zostają na noc w schronisku wysokogórskim to przeważnie elita, o której mówiłem trochę wcześniej tak i tu około 100 osób zaczęło wypatrywać samotnego głupiego przy czym pomimo, że wszyscy od razu go uznali za głupiego dupka nikt nie pomyślał nawet „h w d” tylko każdy po swojemu rozważał jak dupkowi pomóc.

     Kiedy w dolinie zrobiło się ciemno niebo nad Orlą Percią i Przełęczą Krzyżne było jeszcze jasne.

     Zachód słońca w Dolinie Pięciu Stawów Polskich to jedno z najpiękniejszych przeżyć jakie mogą dostarczyć ci Tatry. Schronisko stoi na krawędzi 300 – metrowego stoku bardzo stromo spadającego do Doliny Roztoki, ale ustawione jest tak, że nie widać tego co jest w dole. Potężny masyw Wołoszyna, długi parę kilometrów i z pół kilometra wyższy od miejsca w którym stoi schronisko, kończący się Przełęczą Krzyżne wyłania się jakby z otchłani i robi wrażenie. Dalej, na lewo widać wszystkie Buczynowe z piękną Doliną Buczynową zawieszoną jakby w połowie masywu i Granaty. Wszystko zamyka Kozi Wierch, najwyższy z widocznych stąd szczytów.

     Kiedy w pogodny letni wieczór wyjdziesz przed schronisko i spojrzysz w stronę Wołoszyna doznajesz olśnienia. Wydaje ci się, że stoisz w gigantycznym boskim teatrze, w którym scenarzysta zamienił porządek światła i cienia. Oto stoisz w całkowitej ciemności, a nad tobą jest granatowe płynnie w błękit przechodzące w stronę zachodu niebo. Nie widać słońca, schowało się gdzieś za Granatami i stąd ciemność w kotle w którym stoisz, a przed tobą....Boże, z czarnej, jakby bezdennej otchłani Doliny Roztoki, tuż przed tobą wyrasta Wołoszyn, wysoki i potężny, ale co to? coś tu nie gra. Niebo za Wołoszynem jest jasne, a dookoła ciebie jest ciemno więc i on powinien być ciemny, ale jest jasny. Dlaczego. Przecież słońce zachodzi prawie za nim, więc skąd światło. Jak na dłoni widać wszystkie żleby, żlebiki, turnie i płaty kosodrzewiny i wszystko oświetlone jest potężnym srebrnym halogenem. Odruchowo rozglądasz się szukając źródła światła, ale go nie ma. Aż wreszcie dochodzi do ciebie, że to księżyc wzeszedł za stojącym za tobą masywem Miedzianego. Ty go nie widzisz, ale on „widzi” wszystko to co przed tobą i oświetla swoim światłem. Chyba pół schroniska wyszło popatrzeć. Czy to wzruszenie, czy wieczorny chłód powoduje, że ludzie drżą. Chłopcy bezwiednie obejmują swoje dziewczyny, żony szukają dłoni męża, a wszyscy stoją w milczeniu, zauroczeni tym nieziemskim pięknem. Bezwiednie łączę się z najbliższymi, tymi na ziemi i tymi w niebie, jakby to był kościół a nie dolina w Tatrach. Jednak wielu moich górskich towarzyszy przyznało mi, że wszystkie kościoły świata nie mogą dać ci tego, co takie chwile w górach.

     Jednak wszystko co piękne krótko trwa i dlatego jest piękne, a życie idzie, więc wszystko przerwał czyjś okrzyk

-         patrzcie, ktoś jest na Krzyżnem – zaraz wszyscy popatrzyli na mnie – ty, może to ten twój Uodmieniec.

     Teraz wszyscy gapili się na Krzyżne. Przełęcz wyraźnie odcinała się na tle jasnego jeszcze nieba i wyraźnie widać było postać powoli poruszającą się od strony Buczynowych Turni. Kiedy dochodził już do najniższego punktu siodła przełęczy z przeciwnej strony, od Wołoszyna wyszedł ktoś drugi.

-         patrzcie, tam jest jeszcze ktoś.

-         O, stanęli i rozmawiają.

-         czy on ku... nie widzi, że noc idzie

-         wyjątkowy dupek

-         takich nie powinno się wpuszczać w góry

-         to idiotyzm, że ani przewodnik, ani ratownik nie ma uprawnień do zawrócenia takiego ch....

-         no ku... na pogaduszki mu się zebrało. Stoi i gada.

     Takie teksty słyszałem dookoła siebie, a tam na położonej 500 metrów wyżej i oddalonej ponad dwie godziny marszu w dobrej pogodzie i omalże niemożliwej do przejścia po ciemku przełęczy dwóch ludzi ucinało sobie pogawędkę, jakby resztę drogi mieli sfrunąć.

     W pewnym momencie poczułem, że Krzeptowski szturchnął mnie w ramię

-         pójdziesz?

-         jak nie jak, tak. Nie mam wyjścia.

     Pięć minut później, ekipa ratownicza pod wodzą jednego z najwybitniejszych ludzi Tatr ruszyła na spotkanie uodmieńca.

     Wiecie, zawsze zastanawiałem się, skąd człowiek bierze siły w takich przypadkach. Przecież tego dnia zrobiłem trasę, która powaliłaby nie jednego twardziela i będąc pewnym, że na dziś koniec pojadłem dobrze i walnąłem dwa browary, a już po dwóch godzinach od powrotu z mojej trasy idę ze sprzętem ratunkowym na co najmniej dwugodzinną trasę stromo w górę po obsuwających się niczym nie związanych kamieniach, z latarką na głowie, po jakiegoś dupka, który pięć godzin temu powiedział mi, że pieprzy mnie w dupę. I jest tylko jedno wytłumaczenie. To Duch Gór. To On tym wszystkim rządzi. To kolejny fenomen gór.

     Uodmieniec miał jednak ze sobą latarkę, co ja mówię, bździdełko małe, ale trochę mu pomagało, trochę księżyc mu pomagał, a i Duch Gór chyba też, szedł, a my dzięki jego lampeczce widzieliśmy, że idzie jeszcze, więc, dość perfidnie nie spieszyliśmy się z pomocą. Pokazaliśmy mu reflektorem, że idziemy, odpowiedział, że widzi, więc wreszcie nawet usiedliśmy i żałowaliśmy, że browara nie mamy z sobą.

      Kiedy wreszcie dotarł do nas gościu był na skraju wytrzymałości i sam przyznał, że gdyby nie widział, że idziemy z pomocą to poddałby się bez walki tuż poniżej przełęczy, kiedy wszedł w osuwające się kamienie.

     Kiedy dupek ochłonął wreszcie, wypił specjalny napój energetyczny z GOPR – owskiej apteczki, jeden przez drugiego zaczęliśmy opieprzać go za to, że prawie pół godziny rozmawiał na przełęczy i jednocześnie dopytywaliśmy się, gdzie się podział ten drugi. Okazało się, że ten drugi to był kozioł. Tak. Tak. Kozioł. Mąż kozicy. Wyszedł odrobinę wcześniej niż uodmieniec i stanął tak, że w żaden sposób nie można było go ominąć żeby dostać się do ścieżki w dół. Gościu przysięgał, że prosił capa, błagał, ale ten uparł się i nic. Gdy tylko uodmieniec robił ruch cap nastawiał rogi. Śmieliśmy się, że spotkał cap capa, bo przecież kozły też mają opinię uodmieńców.

     Nie wiem jak ta przygoda wpłynęła na „mojego” uodmieńca, ale też nigdy go więcej nie spotkałem. Może zrezygnował z walki a może się uodmienił na dobre.

     Tak czy inaczej górom na dobre wyszło, bo góry jednego co nie tolerują to uodmieńców. Wszędzie, ale szczególnie w górach musisz być częścią przyrody, natura wyznaczyła ci już dawno twoją rolę i masz ją grać najlepiej jak umiesz, a wtedy poczujesz „błogosławieństwo” Ducha Gór. Kto tego nie czuje, kto nie wierzy w to, kto decyduje się być wrogiem natury, zastanie wyeliminowany.